Las


29 października 2021, 16:46
   Las...
   
   Dla mnie jest synonimem lęku. Paskudnie się czuję w lesie. Ogarnia mnie tak mocny lęk, że serce mi wali jak z młota, pocę się i „słyszę” odgłosy. Każdy leśny dźwięk: śpiew ptaka, szelest sosny, zapach igliwia rozdmuchują mój lęk. Oglądam się, nasłuchuję dźwięki, uważnie patrzę pod nogi, na krzaki, drzewa. Spróbuję wypatrzyć coś, czego się boję.
   
   Ani razu nie spotkałam w lesie realne zagrożenie.
 
   Zachowuję się w lesie jak zagubione dziecko. Mam prawie czterdzieści lat.
   
   Często słucham opowieści swojej matki, miłośniczki przyrody, o tym, jak szukając jagody czy grzyby potrafi przejść leśnymi ścieżkami z dwadzieścia km. Ostatnio pojechała do lasu rowerem w miejsce, gdzie od dawna nie była. Słucham, jak zmienił się ostatnio ten kawałek lasu. Powycinano drzewa, narobiono bałaganu. Pokazuje mi zdjęcia powalonych drzew, pożółkłej trawy. Widać na nich znacznie naruszony krajobraz leśnego obszaru. Mama, która świetnie orientuję się w najokropniejszych leśnych zakątkach, opowiada, jak raptem się zgubiła. To nic, mówi. Jasny chuj! Widzę, że nie rozumie mego pytania, jak się tam czuła sama. Sama w całym tym LESIE.
   
   Zastanawiałam się, dlaczego nie mogę być jak mama — czuć radość, frajdę, spokój w lesie... I chyba już znam odpowiedź.
 
   Sięgam dzieciństwa, tego, jak byłam wychowywana. Co dorośli rozumieli przez „bezpieczeństwo”, co wkładali mi do głowy, jak uczyli mnie nie wpadać w tarapaty, unikać zagrożenia. Dorośli, ci, którym ufała, nauczyli widzieć w krzakach groźne zwierzę, za drzewami skrzywionego mordercę, porywacza dzieci. Nauczyli widzieć pod nogami trujących węży, na liściach paproci kleszczę i pająki. Przekaz był prosty: ugryzą, zranią, otrują, wykradną, zgwałcą, zabiją.
 
   Nie idź, nie zbliżaj się, nie biegnij, nie dotykaj, nie próbuj. Nie hałasuj, nie wychylaj się, nie krzycz. Zachowuj się w lesie cicho. 
 
   Zapach lasu przypomina mi o pogrzebie. W moim dzieciństwie gałązek igłowych używano w procesji pogrzebowej. Droga od domu zmarłego do cmentarza miała przeważnie siedem, osiem kilometrów. Najważniejszą częścią tej drogi był teren zabudowany. Przez wszystkie te ulicy trumnę należało nieść. Robili to mężczyźni, używając rąk, od czasu do czasu się zmieniając. Przed procesją pogrzebową szły dzieci, które niosły w koszykach gałązki świerkowe, posypując nimi drogę. Po tym, jak koszyk się opróżniał, dostawały nowy. Należało zaznaczyć gałązkami cały marszrut aż do końca strefy zamieszkania, a najlepiej jeszcze dalej. Każda rodzina się starała zrobić dobry zapas gałązek, oby wystarczyło na ostatnią drogę. Wszystko, kurwa, dla nieboszczyka. Po tym, jak gałązki się ostatecznie kończyły, wolno było ustawić trumnę w samochodzie ciężarowym (najczęściej był to radziecki GAZ-53 lub GAZ-66). Dzieciństwo spędziłam w miejscowości, gdzie właśnie w taki sposób wyglądał jeden z elementów tradycji pochówku. Znajomi rodziny były przeważnie osobami w podeszłym wieku, toteż pogrzeb był czymś nieustannym. Koszyk wydawał mi się ogromnie ciężkim. Szpiczaste młode gałązki raniły palce, ostry zapach pochłaniał mój umysł. Wszystko się działo pod Marsz pogrzebowy. Siedem, osiem kilometrów. Żałobny mroczny marsz. Nienawidzę go.
 
   Pachnie więc w lesie śmiercią.
 
   Jestem małą. Las. Boję się zrobić krok poza ścieżką, stracić mamę z oczu. Rozpaczliwie jej się trzymam. Gdy nie widzi, stąpam w jej kroki. Nie odchodzę od niej. Jestem grzeczna, pamiętam, że nigdy nie znajdę drogi powrotnej samodzielnie.
   Jestem dorosła. Mam wyostrzone zmysły. Poruszam się ostrożnie i nigdy nie przebywam w lesie sama. Mam GPS, zawsze naładowaną komórkę. Pokutuję. Nie odprężam się. Mimo to lubię las. Tak, toksyczną miłością.
 
   Szumi, pachnie świerkami. Nasłuchuję. Nie ufam.
   Jestem dorosła. Las mnie szpieguje, stąpa w moje kroki, otacza, pochłania. Nadal noszę go w sobie.
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz